
W San Diego spędziliśmy tylko jeden dzień. I jestem pewna, że to zbyt krótki czas. Musieliśmy wybrać coś wyjątkowego. W naszym przypadku było to słynne ZOO. Dlaczego słynne? Myślę, że ze wzgledu na wielkość (jedno z największych na świecie!), na pandy i na niedźwiedzie polarne. Ale tak szczerze to nie one skradły moje serce. Jak zawsze przed wycieczką byliśmy doskonale przygotowani. Byliśmy przed otwarciem, wiedzieliśmy doskonale, którą trasę wybrać, żeby uniknąć tłoku. Cali my 😉

Oczywiście mogliśmy również liczyć na pomoc wielu wolontariuszy. Pomagali odnaleźć drogę, opowiadali o ekspozycjach i które trasy pokonać pierwsze, żeby uniknąć tłumu i słońca.
Pierwszym i najważniejszym (tak nam się wtedy wydawało) punktem naszej wycieczki były Pandy. Piękne! Leniwo rozłożone w swoich „domach”. Pandy w ogrodach zoologicznych to rzadkość, ZOO w San Diego ma wyjątkową rękę do ich hodowli.

Szczęściarze z nas, bo trafiliśmy na czas kiedy misie koala miały porę karmienia i nie-spania. Normalnie potrafią spać nawet 20 godzin w ciągu doby. Mało tego, jeden z nich przechadzał się z drzewa na drzewo.
Flamingi wielbię za ich kolor! I chociaż w Kinder ZOO w Rapperswil mam ich pod dostatkiem, nie mogłam przejść obojętnie.

Niedźwiedz polarny to kolejna wielka atrakcja ZOO.

Najwięcej czasu spędziłam jednak przy gorylach. Są tak uderzająco ludzkie. Ich dłonie, wyraz „twarzy”, dłubanie w nosie i zjadanie tego, co się wydłubało 😉 Piszę o tym z uśmiechem, ale z drugiej strony ogrody zoologiczne budzą dużo pytań. Czy tym zwierzętom byłoby lepiej na wolności? Czy lepiej im tutaj, gdzie ktoś o nich dba, gdzie mają zawsze jedzenie i teoretycznie nic złego nie może ich spotkać.

Ale najsłodszą niespodzianką był mały hipopotam. Miał tylko dwa tygodnie. Pływał z mamą, a w właściwie to ona uczyła go pływać, podrzucając go nosem na powierzchnię. Wszyscy staliśmy jak zaklęci wydając z siebie dźwięki „och!” i „ach!”.

Kolejnym punktem – męskim punktem naszej wycieczki był USS Midway amerykański lotniskowiec. Spędziliśmy tam 4 godziny. To nie jest tak, że mi się nie podobało, ale nie wpadałam w zachwyt. Ale doceniam fakt, że na lotniskowcu pracowali zasłużeni pracownicy, że ludzie, teraz w dojrzałym wieku, wciąż pracowali w miejscu, które było ich życiem, ich pracą. Mogłabym Was zarzucić zdjęciami, bo każde miejsce na lotniskowcu było dokładnie opisane i zaaranżowane jakby wciąż toczyło się tam życie. A było wszystko, poprzez różne kuchnie, sale kinowe, dentystów, sale operacyjne, zbrojownie itp. Wszystko. Jakby ktoś w jednym miejscu zorganizował Wam życie. Można było oczywiście wchodzić do samolotów, były liczne symulatory. Brakowało tylko Toma Cruise i muzyki w tle „Take my breath away” 😉
Co straciliśmy w San Diego? Nie odwiedziliśmy żadnej plaży. Po prostu zabrakło nam czasu, ale „odbiliśmy” to sobie w kolejnych miejscach…